OPOWIADANIE autorskie w fragmentach publikowane

ZAMEK ANIOŁA

fragment pierwszy - zamieszczony 18 stycznia 2016r.



PROLOG

Myślało ongiś piórko, że jest najlżejszym ptakiem na świecie. Szybowało, szybowało nad łąkami, lasami i miastem. Wierciło się radośnie w porywach wiatru, to w górę to w dół, to w bok lecz ciągle spadało. Uśmiechem puchu pozdrawiało wróble, jaskółki i inne lotne tałałajstwo. Myślało piórko - wiara mnie unosi! A to były wiry powietrza nie znające nawet losu piórka, bowiem żyły własnym życiem. Piórko w rezultacie wylądowało na kupce łajna. Piórko ze smutkiem pomyślało - czyżbym sobie tak zasłużyło?. Żuk, któremu obcy był los piórka, bowiem żył własnym życiem, przeciągnął je - przez przypadek - na brzeg kałuży. Teraz piórko żeglowało, pozdrawiając muszki i komary, które i tak nie zwracały na piórko zbytniej uwagi, bowiem żyły własnym życiem. Cieszyło się jednak piórko, że życie odmienił mu los, wszak może jest ono ptakiem wodnym? Uwierzyło przecież w to głęboko, a wiara jest podstawą. Szkoda tylko, że czasami wynika z niedoskonałości wiedzy. A może wszystko jest inaczej?

ZAMEK

Zamek w Konczałowie odkryliśmy tak dla siebie, zupełnie przypadkowo. Mimo, że tkwił na jego temat (jak się później okazało) całkiem spory komentarz w broszurce „Młodzieżowego Przewodnika Rowerowego po zamkach w Polsce Ludowej”, wydanej już sporo lat temu przez wydawnictwo Iskry.

Jakimś cudem przy planowaniu trasy, umknął był przypadkiem i zadział się w szeregu omawianych wątków. Teraz nas mile zaskoczył swym urokliwym widokiem.

Akurat „wspiąwszy się” objuczonymi rowerami trasą na Trzećbierz. Wiadomo wszystkim, że trasa to niezbyt łaskawa dla cyklistów. Szerokim łukiem wydobywaliśmy się właśnie z kolejnego wspinaczkowego zakrętu, gdy naszym oczom ukazały się siwe mury Konczakowskiego zamczyska. Był to zaiste niesłychanie imponujący widok.

Oto na przeciwległym pagórze wyrastała spośród zieleni, bajkowa budowla. Odrestaurowywana przez wieki (bo jakże inaczej uchowałaby się do naszych czasów w takim stanie) na mój gust jeszcze romańska. Nagle wykwitła wśród drzew, jak za dotknięciem różdżki, jak nie z tego świata. Fantastyczna warownia, ze ślicznych marzeń sennych, po babcinych opowieściach na dobranoc.

Widok urzekający na tyle, że najbliższym parkingu postanowiliśmy zmienić zaplanowaną trasę i harmonogram naszego obozu rowerowego (planowanego przecież tak sumiennie od zimy – widać niezbyt dokładnie).

Umyśliliśmy rozbić namioty gdzieś w pobliżu. I tu zaskoczenie nasze było tym milsze, gdy okazało się, że oto z drugiej strony malowniczej budowli, w bujnej palecie zieleni kładzie się niebieskim kolorem, blaskiem fal równie malownicze jezioro. To przesądziło o wszystkim. Uznaliśmy, że szczęście nam sprzyja, więc nie możemy ignorować tego niespodziewanego daru piękna socjalistycznej ojczyzny.

U podstawy zamkowego wzgórza, prawie tuż nad samym jeziorem, mieściło się zaniedbane pole namiotowe. Jedynym znakiem, że tu właśnie można rozbijać namioty - był zardzewiały, i zgięty znak informacyjny pola biwakowego. Potraktowaliśmy go za wystarczający argument legalizujący nasz rowerowy popas właśnie tutaj. Ponadto pobliska asfaltowa droga rozwidlała się właśnie tutaj, jej główna odnoga prowadziła do Konczałowa, boczna zaś do tego co nas tak nieziemsko urzekło.

Samo miasteczko rozciągało się wprawdzie u podnóża zamku lecz nieco dalej, bardziej od północy. Tak więc miedzy naszym rozkładanym obozem a Konczałowem wznosiły się majestatyczne mury z blankami, basztą i wypasionymi okrągle dachami. Bardziej urokliwego miejsca trudno byłoby poszukiwać. Jezioro, zamek i pobliskie miasteczko. Wymarzone miejsce do wczasowania i odpoczynku rodem z powieści Nienackiego.

Moi współbratyńcy (zarówno ta żeńska część, jak i męska) wydobyli z krtani zwycięski okrzyk godny defilady na Placu Czerwonym czyli radzieckiego wojska i hordy troglodytów razem wziętych;

- UUUrrrrraaaaaaa! - i rozpoczęliśmy zakładać obozowisko.

Chwilę po tryumfie okazało się, że nie byliśmy tu sami. W głębi pola (a właściwie po mojemu to i poza jego teoretycznymi granicami), wśród drzew, stały namioty. Po naszym urokliwym „uurrraa” wzbudziliśmy zainteresowanie okolicy.
 Ptactwo zapobiegliwie nawiało, frunąc w różne strony świata, dziki szarutki królik czmychnął nam przed nosem, pewnie do swojej norki, a pośród drzew błysnęły odbicia szkieł lornetek. 

 Po wysłaniu umyślnego na przeszpiegi w postaci Julki Stokrotki – naszej dyżurnej blond piękności w obcisłych jeansach, władającej świetnie językiem imperialistów, co zawsze przynosiło pozytywne efekty. Tak też było teraz, posiedliśmy garść ciekawych informacji. Okazało się, że naszymi sąsiadami są archeolodzy i studenci z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Prowadzili tu prace wykopaliskowe wewnątrz zamku, stąd był on (niestety) nieudostępniany zwiedzającym.

Po mojemu był to absurd. Przecież w sezonie można by tu nieźle zarobić na turystyce. A to miejsce zdawało się być jedyną atrakcją Konczałowa.

Obozowisko archeologów było ulokowane bliżej murów, jak się okazało później, w pobliżu wąskiej, zakratowanej furty, zwykle zamkniętej na cztery spusty. Teraz jednak służącej pracującym tu krakowianom jako skrót na dziedziniec.

Urządziwszy obozowisko poczęliśmy delektować się okolicą. Przewodników mieliśmy kilkoro, zwłaszcza męskich bowiem prawie cała ekipa sąsiadów była właściwie bezrobotna, a pobyt Stokrotki u nich nawet przez chwilkę, zrobił swoje.

Z tego co nam pobieżnie wytłumaczono, czekali na jakieś wyniki badań z uniwersytetu i nudzili się obrzydliwie. Nic też nie zapowiadało rychłej zmiany nieróbstwa, bowiem wiadomo w wakacje, w sezon urlopowej kanikuły, nic nie można było ustalić w terminie.

Mnie tylko lekko zdziwiło, że ktoś przy zdrowych zmysłach, jakimi są zapewne pracownicy tej szacownej Alma Mater, w ogóle ślęczy w jej murach w wakacje. Na szkoleniach naszej Młodzieżowej Organizacji nic na ten temat nie wspominano, uznałem więc to za swoiste kuriozum przeintelektualizowania drobnomieszczańskiego i tyle.

Gdy się rozbijaliśmy na dobre, coraz więcej zainteresowanych i pomocników przybywało od strony zasiedlonego prawem kaduka pola namiotowego „Jagiellończyków”. Tak ich zaczęliśmy zwać w swoim żargonie..

Tamtejszym pospolitym ruszeniem znudzonych dowodziła Brygida, zwana przez „tambylców” - Gidą. Miała niesłychany zmysł organizacyjny. Mimo naszych umiejętności i doświadczenia z przebytych szkoleń ZSMP-owskich, delikatnie dała nam do zrozumienia co robimy nie tak w urządzaniu obozowiska. Po południu już mogliśmy oczekiwać trzęsienia ziemi, potopu i wybuchu wulkanu - zawsze mając nadzieję, iż uda się nam go przetrwać, dzięki zapobiegliwości Gidy.

Nie pozostało nic innego jak zrewanżować się wspólnym ogniskiem i kucharzeniem. Zaproszenie zostało przyjęte, chociaż wsparte i to mocno intendenturą Krakowian. Tych było w okolicach dwudziestki, a więc nasze zapasy były zdecydowanie niewystarczające.

Nim jednak do wspólnej uczty doszło, zdążyliśmy pobieżnie zlustrować teren wokół zamczyska, a i zerknąć na jego dziedziniec. Tam właśnie trwały główne prace, o czym świadczyły wykopy archeologiczne. Tu objaśnień udzielał szef ekipy docent doktor Hübner, niemniej wieczorem był już dla nas Hubim.

Oprócz niekwestionowanej wiedzy historycznej, posiadał on też niewątpliwie oryginalny dar oczarowywania ludzi. Był otwarty i komunikatywny. Tryskał energią i humorem. Słowem, po niedługim czasie wstąpiliśmy do fanklubu jego osoby. Był duszą towarzystwa, o czym zdążyliśmy się szybko przekonać. W pracy zaś, jak mawiali jego podopieczni, „wymagający i skrupulatny i zimny aż do bólu”. Niemniej ilość przypisywanych mu zalet, wystarczająco rekompensowała jego bezkompromisowość w sprawach zawodowych. Którą znaliśmy li tylko z opowieści, więc to nas jakoś nie pozwalało umieszczać w kręgu skrupulatnych belfrów, wymagających kierowników, czy zimnych jak sopel lodu działaczach.

- A wy długo tak się tułacie po szlakach … - zapytał jeden uczestników ogniska - No chodzi mi, eee, czy taką paczką, razem … zawsze? Bo widać zgrani jesteście, pracujecie, eee, uczycie się razem?

- Nie, nie prawie wszyscy po szkole średniej się rozleźliśmy w różnych kierunkach. Ale od pięciu lat, w każde wakacje ... Coś nam zostało z dawnych harcerzy … - Oderwawszy się od kijka z kiełbasą, odpowiadała Kinga. Kinga była naszym intendentem, i „kaowcem”. Marzyło się jej założenie własnego Koła Gospodyń Wiejskich, ale póki co nie czuła się na siłach, więc energię pożytkowała na nasze wypady - A wy tak od serca czy dla zaliczeń ? - dodała spoglądając z zaciekawieniem na rozmówcę.

- Jedni tak, drudzy, eee, hm inaczej chyba – Wskazał głową przytuloną do siebie parkę.

- Ale przeważa atmosfera ekonomiczno-przygodowa - odpowiedział ryży, uśmiechnięty dwumetrowiec. - Ja na przykład nadaję się tutaj, tylko jako taczkowy bądź lewarek. Jestem delikatny inaczej i do skorupek mnie nie chcą dopuścić. - dodał z udawanym smutkiem.

- No nie przesadzaj - wczoraj pomagałeś mi mierzyć wykop, zawsze jakieś urozmaicenie. - pocieszała go jasnowłosa archeolog o filigranowej budowie ciała.

- Powiedz lepiej, że Ci potrzebny taki cyklop na twój wykop. Coś mi się wydaje, że mnie chcesz zaangażować do jakiejś cięższej pracy pani magister? Coo?! Jesteś zbyt podejrzanie miła ... - Nas smutno poinformował - Niech nie zwiedzie kogo ta figurka i dobroć w słowach, ta jędza to tak na pokaz… Wiecie jaka ona potrafi być potworrrrrnieee wreeedddnaaa ?!

Jasnowłosa zdzieliła dryblasa kuksańcem. Atmosfera ogniska była coraz bardziej cieplejsza, i to nie wcale tylko poprzez coraz to większy płomień. „Swoje też zrobił” wyśmienity grzaniec. Archeolodzy bawili się w najlepsze a my razem z nimi. Gitary, letnia noc i kumkanie żab - cóż więcej może chcieć turystyczny łazik? A tego było tu pod dostatkiem.

Mój wzrok przykuła postać siedząca pod drzewem, nieco dalej od rozbawionej przy ognisku grupy. Właściwie to nie wiedzieć czemu przykuwała coraz natrętniej. Była to obstrzyżona na jeżyka piękna dziewczyna, a w każdym bądź razie w moich kryteriach i moim guście. Miała chyba blond włosy. Była zgrabna i gustownie jak na ognisko ubrana. Zachodnie dżinsy z wąskimi nogawkami i bluzka, przerzucony na ramionach niedbale sweter podkreślały jej figurę. Siedziała wpatrzona w krąg światła i bawiła się patykiem.

Pociągnęło mnie w jej kierunku. Podchodząc odkrywałem coraz więcej zachwycających mój wzrok szczegółów. Ładne, podkreślające zgrabne stopy czółenka, zarys obfitych piersi oj, jak ja lubię patrzyć w tym kierunku, czasem się zastanawiam czy moje zachowanie nie jest widoczne zbyt przez obserwowane dziewczyny. Mam nadzieję, że się nie ślinię i nie mam wywieszonego jęzora, ale czasem tak się czuję.

- Przepraszam, nie przeszkadzam ?

Pokręciła przecząco głową    

( ciąg dalszy jest spisany i nastąpi już wkrótce ... - to zabieg marketingowy, by podnieść oglądalność, ciekawość i wkurzyć tych którzy czekają na publikację całości - skromnie autor)

Brak komentarzy: